W siedemdziesiątą rocznicę Tragedii Górnośląskiej prezentujemy niepublikowane dotąd wspomnienia jednego z ostatnich więźniów obozu Świętochłowice – Zgoda Egona Jońskiego, który jako ośmioletnie dziecko, trafił tam razem z matką w kwietniu 1945 r.
Pochodzę ze śląskiej rodziny, nietypowej pod jednym względem – byłem jedynakiem. Ojciec pracował jako spawacz w Hucie Laura i chociaż miał II grupę volkslisty, zawsze mówił o sobie Ślązak – nie Niemiec, nie Polak, ale właśnie Ślązak. Został aresztowany wcześniej i osadzony w obozie w Mysłowicach, a ja w kwietniu 1945 roku razem z matką trafiłem na Zgodę.
Wróciłem z dzbankiem zupy, który udało mi się wyżebrać w stołówce przy hucie Laura, i zobaczyłem zaplombowane drzwi naszego mieszkania. Dowiedziałem się od sąsiadki, że matkę zabrali ci z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. W tym momencie zawalił się dla mnie cały świat. Zupa, którą zdobyłem dla mamy była już niepotrzebna, więc płacząc, rzuciłem dzbankiem o ścianę. Sąsiadka chciała mnie zatrzymać, ale wymknąłem się i pobiegłem do miasta, bo podejrzewałem dokąd zabrano moją matkę. Nie pomyliłem się. Stała w grupie innych osób przygnanych na główny plac Siemianowic. Nawet nie wiem, kiedy zostałem pchnięty kolbą i znalazłem się w tłumie uwięzionych. Przynajmniej byliśmy razem.
Dopiero wieczorem zaprowadzono nas do dużego ogrodu otoczonego wysokim, stalowym płotem, w którym trzymano już dość dużo ludzi. Spędziliśmy tam tydzień, a codziennie dochodziła nowa partia aresztowanych. Spaliśmy na ziemi pod gołym niebem. Na szczęście było już dość ciepło, dlatego udało nam się przetrwać. Jak się któremuś ze strażników przypomniało, dostaliśmy czarną zbożową kawę i po kawałku suchego chleba – tyle, żeby móc ustać na nogach. Czasem przez płot rzucali coś krewni, znajomi albo jacyś dobrzy ludzie. Nam pomogła babka, przynosząc w woreczku gotowany bób. Najgorsze były wieczory, kiedy pijani strażnicy kręcili się między nami, wybierali kobiety, a potem gwałcili je na oczach pozostałych.
Po tygodniu zaprowadzono nas pod eskortą na Zgodę. Większość więźniów nie zdawała sobie sprawy, gdzie nas zapędzono, tak bardzo byliśmy zmęczeni i sponiewierani. Gdy szedłem błotnistą drogą między szarymi barakami, ogrodzonymi drutem kolczastym, miałem wrażenie, że trafiłem w ponure i straszne miejsce. Nie myliłem się.
Najpierw był apel, podczas którego wszystkich podzielono na grupy według numeru Volkslisty, a potem zapędzono do odpowiednich baraków. Baraki były właściwie zwykłymi, zabłoconymi chlewami o betonowej posadzce. Nie było tam prycz ani nawet wiązki słomy, na której można by się położyć. Każdy szukał sobie miejsca, żeby odpocząć i zebrać myśli. Drugiego dnia zauważyłem, że drewniane ściany baraku są wręcz oblepione różnego rodzaju robactwem, które żerowało na więźniach.
W części baraków była selekcja – oddzielnie mieszkali mężczyźni, oddzielnie kobiety. W baraku, do którego trafiliśmy z matką, w większości przebywały osoby w podeszłym wieku. Zaraz po przybyciu do obozu, dostałem bardzo silnej biegunki i matka myślała, że nie przeżyję. Do żadnego lazaretu nie trafiłem. Żaden lekarz się mną nie zajął. Leczyła mnie matka, przynosząc z kuchni grysik, który dostawały tylko małe dzieci przebywające w obozie. Któregoś wieczoru, gdy wyszła, żeby na rano dostać grysik, miała pecha. Jeden ze strażników zaczął do niej strzelać, myśląc, że zamierza zbiec. Mało brakowało, aby ją zastrzelił, ale jakimś cudem nie trafił. Powoli przychodziłem do zdrowia, jednak cały czas byłem bardzo osłabiony.
Dzień w obozie rozpoczynał poranny apel, podczas którego śpiewaliśmy pieśń „Kiedy ranne wstają zorze…”. Później następował tzw. posiłek i siedzenie w barakach przerywane przesłuchaniami bądź niezapowiedzianymi wizytami strażników, połączonymi z katowaniem więźniów. Wieczorem również zwoływano apel, którego stałym elementem było śpiewanie jakiejś pieśni religijnej.
Mnie i matkę przesłuchiwano codziennie. Wzywano nas do osobnego baraku otoczonego drutem kolczastym. Tam ciągle męczono nas bezsensownymi pytaniami o ojca. Jeden z oficerów straszył mnie, że jeśli nie zacznę zeznawać przeciw mojemu ojcu, zostanę wywieziony do Rosji, gdzie pozostanę do końca życia. W tym samym pomieszczeniu matce zadawali podobne pytania. Podczas któregoś z przesłuchań nazwali nas „bardzo groźnymi wrogami ludu polskiego”, na co matka odpowiedziała: „Musicie być bardzo strachliwi, skoro tak bardzo boicie się chorego dziecka i ledwo stojącej na nogach kobiety”. Po tej odpowiedzi chcieli matkę zamknąć w bunkrze, ale gdy zacząłem wrzeszczeć i trzymać się kurczowo jej sukienki, zrezygnowali i tylko kopniakami wyrzucili nas na zewnątrz. Po tym zajściu mieliśmy jakiś czas spokój, lecz później znów zaczęli nas przesłuchiwać.
Mnie i matki nie bili podczas przesłuchań, ale za to potwornie wrzeszczeli i przeklinali, chociaż byli oficerami. Nosili mundury obwieszone orzełkami. Kiedyś, w tym osławionym „bunkrze”, który tak naprawdę był norą wykopaną w ziemi, zauważyłem patrzącą zza zakratowanego okienka twarz człowieka. Była trupio blada z oczami tak przerażonymi, jakby chciały powiedzieć, jak wielką gehennę musiał przejść ten człowiek, żeby patrzeć w ten sposób”.
Przerażające były wieczory, kiedy w jednym z baraków, w których więziono jeszcze większych Niemców niż my, często dochodziły pijackie okrzyki strażników, przerywane przekleństwami, a zaraz potem hałas połączony z niesamowitym rykiem katowanych kobiet i mężczyzn. Nie wolno nam wtedy było wychodzić z baraków pod groźbą zastrzelenia.
Po czterech miesiącach nas zwolniono. Wyglądało to bardzo banalnie. Któregoś dnia wezwali matkę do tzw. biura. Gdy wróciła do baraku, powiedziała tylko: „Zbiyrej się. Idymy zarŏz do dōm”. I bez słowa, żeby się jeszcze ktoś nie rozmyślił, szybko opuściliśmy to przeklęte miejsce.
Oprac. M. Kulik i M. Kassner